Myślałam, że kiedyś to się zmieni. Minie trochę czasu, dojrzeję, zmienię patrzenie na świat. Może jeszcze nie doszłam do tego momentu, do momentu w którym byłabym w stanie przynajmniej pogodzić się z losem, nie mówiąc o akceptowaniu go. Ale chyba jeszcze nie czas. Wciąż siedzi we mnie mała dziewczynka, dla której rodzice są ostoją, są najważniejsi, zdrowi, silni, pełni życia. Jednak czas mija, a rodzice podupadają na zdrowiu. Pamiętam, jak w głębi duszy przeżywałam pierwsze siwe włosy taty. A teraz przeżywam złe samopoczucie mamy. Czas chyba wybrać się do lekarza i zacząć się leczyć. Boli. Może nie powinno. Naturalna kolej rzeczy. Ale strach mnie, żeby nie powiedzieć paraliżuje, bo jest wręcz przeciwnie. W momentach kryzysu mamy, mobilizuję się maksymalnie. Ocieram łzy, staję się silniejsza, pomagam jej. Ale w głębi duszy cierpię. Dociera do mnie, że rodzice kiedyś umrą. Może przeraża mnie to teraz szczególnie dlatego, że nie mam własnej rodziny, jestem sama i czuję tę pustkę w takich właśnie momentach. Poza tym lata doświadczeń z bratem potęgują mój strach na myśl o tym, że rodziców może nie być. Że moich wybawicieli może nie być. Infantylne, może się komuś zdawać, ale tylko tym, którzy nie mają pojęcia w czym tkwi sedno sprawy i z czego wynika moja obawa.
Mama jest osobą, dla której zrobiłabym wszystko. Nie raz budziłam się zapłakana, po tym jak śniło mi się, że umarła, zginęła w wypadku etc. Bez wątpienia jest dla mnie najważniejszą osobą w moim życiu. Pozostaje mi tylko wierzyć w to, iż jeżeli istnieje Bóg do którego się tak gorliwie modli to nie zabierze mi jej jeszcze przez długie.