Jest godzina piętnasta. O 13.30 wróciłam do domu. Zjadłam obiad i siadłam przed kompem. To nic, że spałam dziś do 6.30. To nic, że po skończonych zajęciach przespałam się od 10 do 11. Mimo to jestem potwornie zmęczona i właściwie nie mam siły nawet przesuwać palców po klawiaturze, ale pasuje wystukać kilka zdań. Zaczęło się. Dopiero minęło pięć dni, a mnie już za przeproszeniem szlag trafia. Po pierwsze z chłopakami na mieszkaniu, po drugie przez codziennie wstawanie na 8, po trzecie przez okropny huk. Mieszkamy przy obwodnicy, więc auta słychać nawet przez zamknięte okna. Dodatkowo chłopakom wiecznie gorąco i ciągle otwierają te przeklęte okna, na domiar złego w nocy. Wtedy to o spaniu mogę zapomnieć. Wczoraj wieczorem zabalowali gdzieś na mieście i wrócili koło 2. Obudzili mnie, nie mogłam potem długo zasnąć. Pierwszy tydzień na mieszkaniu, jak dla mnie na minus. Czuję się, jak gość z dnia świra. Wariuję. Dziś w nocy miałam ochotę krzyczeć na chłopaków, ale po prostu nie wypadało.
Ale dam radę. Nie takie rzeczy się przeżyło, to i to przeżyję. Kupię sobie stopery, więc zniknie problem nieprzespanych nocy. Przestawię się na tryb ’studia’ – będę wcześniej chodzić spać przez co zwiększę swoje szanse na wyspanie się. Dodatkowo odeśpię w weekendy w domu.
Byłabym niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że jest fatalnie. Wyeliminuję kilka negatywnych czynników i będzie super. Już jest. W poniedziałek trochę zabalowaliśmy, poszliśmy na miasteczko akademickie i przez to nie byłam w stanie na drugi dzień wstać na wykład. Tak więc mam już nauczkę na przyszłość, że jednak się nie da. Niestety albo i stety mam tak ułożony plan, że mam codziennie na 8.00, 8.15, 8.30, a najpóźniej na 10.15. Więc nie ma mowy o większych, dłuższych i bardziej zakrapianych imprezach.
Największy plus tego wszystkiego jest taki, że mam zadziwiająco blisko na uczelnię.
Tyle moich wywodów. Idę spać.