To zadziwiające, jak ludzki organizm, jak sam człowiek jest w stanie przystosować się w dość krótkim czasie do skrajnie różnych warunków. Wprowadzając się na mieszkanie byłam przyzwyczajona do ciszy i spokoju, do życia w pokoju od strony podwórza, gdzie nie dobiegały żadne odgłosy ulicy. Teraz zaś mieszkam w trzyosobowym pokoju, przy obwodnicy stolicy naszego województwa. W pierwszych tygodniach mój mózg podświadomie, nawet przez sen rejestrował każdy dźwięk, każdy przejeżdżający samochód i dokładnie rozpoznawał, czy to osobowy, ciężarowy, dostawczy, czy może jeszcze motor. W ciągu dnia nie byłam w stanie skupić myśli na niczym innym, jak tylko na tym, że za oknem jest przeraźliwy huk. Byłam rozdrażniona, a więc przez to miałam ochotę wkurzać się na chłopaków. A teraz zupełny przełom. W czwartym tygodniu mieszkania tutaj jestem w stanie zasnąć przy otwartym oknie (co na początku było nie do pomyślenia), zaświeconym świetle i przy ogólnych rozmowach na mieszkaniu, a szczególnie w naszym pokoju. Pytanie tylko, czy to przez to od tygodnia codziennie mam wysokie ciśnienie? Mam nadzieję, że nie. A i powoli czuję, że chyba się stabilizuje.

Poza tym zupełnie nie wiem dlaczego, ale od ładnych kilku dni ciągle myślę o…łyżwach. Chcę zimę i chcę chodzić na lodowisko. Wiem, że gdzieś w okolicy jest i mam nadzieję, że uda nam się z Kubą nie raz tam zawitać. Właściwie to mam swoją wizję odnośnie takich wypadów, ale nauczona doświadczeniem, że życie wszystko weryfikuje, nic nie mówię, tylko cierpliwie czekam. Nauka jazdy na łyżwach na stawie w miejscowości mojego stałego pobytu nie szła zbyt efektownie. Byłam przerażona trzaskającym pod naszymi stopami lodem, a i Kuba nie raz miał strach w oczach. Lodowisko jest pewniejsze, ba – zupełnie bezpieczne. Tak więc niczym nieskrępowana mam zamiar dobrze nauczyć się jeździć. Jako dziecko śmigałam na rolkach, a te dyscypliny są chyba do siebie podobne. Trzeba tylko wyzwolić w sobie tę dziecięcą beztroskę, która nie pozwala nam myśleć o konsekwencjach (ewentualnym upadku), tylko każe bawić się i cieszyć każdą chwilą.

Jednak nie wszystko w życiu jest takie beztroskie. A może inaczej – nie każde dziecko jest beztroski. No właśnie. Pół dnia spędziłam na uczelni. Na jednym z kilku nudnych wykładów zgadałyśmy się z dziewczynami o wolontariacie w pobliskim domu dziecka. I tutaj pojawiają się moje wielkie rozterki. Coś mnie tam ciągnie. Ale nie mogę powiedzieć, że chciałabym spróbować. Tam nie ma próby. Albo się to robi albo w ogóle nie zaczyna tego tematu. To nie szkoła, gdzie większość dzieci ma normalne rodziny. To dom dziecko, w którym dzieciaki są samotne, skrzywdzone, bezradne i rozgoryczone. Z jednej strony jest wielka chęć pomocy, a z drugiej strach. Strach przede wszystkim dlatego, że podejmując się tego ‘wyzwania’ ponoszę odpowiedzialność za te dzieci. Strach przed tym, że albo ja się za bardzo przywiążę do jakiegoś dziecka albo ono do mnie. Kuba, kolega, dziewczyna namawiająca mnie na wolontariat – wszyscy oni mówią, że nie ma szans aby dziecko się zbytnio przywiązało do kogoś, bo wie jaka jest sytuacja. A ja jestem innego zdania. Te dzieciaki pragną miłości, odrobiny zainteresowania. I według mnie są dwa wyjścia – chodzić tam i mechanicznie bawić się z dziećmi nie zwracając uwagi na ich potrzebę bliskości albo okazywać im jakiekolwiek uczucia, co doprowadzi do ‘katastrofy’. Znam siebie i wiem, że nie będę potrafiła trzymać dzieciaków na dystans. Kocham dzieci i od razu będę chciała je wszystkie otoczyć miłością i opieką. Poza tym szperam teraz w sieci i wyszukuję różne relacje byłych wolontariuszek. Zazwyczaj opinie o takiej ‘pracy’ są negatywne. Dzieciaki bijące główkami w ścianę z rozpaczy, płacz w niebogłosy, żal. Jak zobaczę płaczące dziecko od razu do niego pobiegnę, chcąc je przytulić, uspokoić, a wtedy pozostałe będą robiły wszystko by zwrócić na siebie uwagę. Może przesadzam, ale wolę teraz rozważyć skrajne przypadki niż później rozczarować się w momencie, gdy będę musiała zachować zimną krew. Póki co kwestia wolontariatu pozostaje otwarta. Muszę to dokładnie przemyśleć…