Od początku studiów wszystko szło jak z nut. Czas więc na pierwszy kryzys. Miałam nadzieję, że jednak obejdzie się bez, ale chyba byłoby to zbyt piękne. Siedzę obłożona książkami i notatkami i szczerze mówiąc nie wiem od czego zacząć. Sama sesja i egzaminy to pikuś w porównaniu z okresem zaliczeń. Jeżeli się wygrzebię z tego wszystkiego to będzie cud. Do tego inne kwestie też mnie nie oszczędzają, ale jak to mówią – problemy chodzą parami i jak coś się ma spieprzyć to po całej linii. Broń boże się nie użalam nad sobą. Po prostu duszę w sobie nadmiar negatywnych emocji i muszę je z siebie wyrzucić. Jestem wściekła, rozdrażniona, załamana i sama jeszcze nie wiem jaka. Nie będę zmieniać studiów, nawet mi to przez myśl nie przechodzi, tak jak niektórym osobom z mojego roku. Pokonam to, wiem że potrafię. Rozbijają mnie tylko sny o śmierci mojej mamy i fakt, że weekendu nie spędzę w domu z Kubą tylko na mieszkaniu z koleżankami ucząc się. Boję się trochę, że braknie mi czasu, ale teraz musiałam zrobić sobie przerwę. Okrągłe 10 h nauki z krótką przerwą na pizzę. Czuję, że przepuścili mi mózg przez maszynkę.
Właściwie to cieszę się, że nie ma mnie w domu. Mama nie widzi mojego przygnębienia i nie martwi się o mnie. Sama ma wystarczająco dużo swoich zmartwień.

Zmieniając temat – o dziwo zima mnie cieszy. Może przez to, iż w pierwszy dzień kiedy zaczął wreszcie padać u nas śnieg pojechaliśmy z Kubą w Bieszczady, gdzie tego śniegu było pod dostatkiem. Wróciliśmy więc do takiego samego krajobrazu jaki tam zastaliśmy – pełno śniegu. A że w Bieszczadach było pięknie więc teraz śnieg dobrze mi się kojarzy. Może tylko sam powrót był smutny, kiedy Kubę dopadł zły humor, który mnie się skutecznie udzielił i jakoś trzyma mnie do teraz.

Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło Wracam do książek.